"PHOTO FINISH" - Petera Ustinova.
Nowaczyński pisał o galicyjskim szczycie marzeń: burdelu z wejściem przez zakrystię. Podejrzewam, iż dyrektorom naszych teatrów przyświeca wyłącznie idea zakrystii. Tym można wytłumaczyć fakt bezceremonialnego odtrącania repertuaru komediowego. Tego wszystkiego, co ma jakiś związek z rozrywką. Szanujący się teatr komedii nie zagra. Reżyser z nazwiskiem jej nie wyreżyseruje, powodowany lękiem, że będzie się mówiło o haniebnym obniżeniu lotów. Nawet sufler czuje się niepewnie. Jakże to - ma podpowiadać dowcipy? Bełkocik, patetyczne tyrady - proszę bardzo. Ale żarty? Głupio jakoś... Podobne nastawienie, swoisty tenor, zmowa ludzi smutnych sprawiły, że komedie na ogół trafiały do teatrów najgorszych, do rąk reżyserów z awansu, obsada zaś składała się ze szmirusów estradowych, grających numerkami, sprawdzonymi w telewizyjnych programach "Z wizytą u Was". Błędne koło się zamykało. Znawcom przybywał argument, że wszystko to nie ma nic wspólnego z literaturą i teatrem, zaś widz spragniony relaksu w przystępie rozpaczy wędrował do "Syreny". Oczywiście, od czasu do czasu ktoś tam relacjonując swe wojaże wspomniał o tym, że gdzieś w świecie gra się nie tylko Pintera i Szekspira. Wiadomo jednak, że imperialiści są chytrzy i gotowi na wszystko, gdy chodzi o zysk, a my kochamy się w żelazie i wolimy deficyt. Uporczywe niegranie repertuaru lekkiego nie mija bezkarnie. Ubywa raczej niż przybywa fachowców od rozrywki, coraz mniej jest aktorów, którzy wiedzą jak grać farsę czy bulwarówkę. Co więcej - znajomość repertuaru komediowego wydaje mi się ważną także i dla młodych autorów, próbujących sił w tej dziedzinie. Jeśli chcemy dorobić się autentycznej polskiej komedii, nie liczmy na cud. Prawideł tego gatunku (nawet jeśli chce się z nimi polemizować czy w ręcz je odrzucić) -- nie sposób nauczyć się w teatrze "Komedia" czy ze sztuk p. Przeździeckiego... Dlatego właśnie wystawienie przez Teatr Dramatyczny, teatr znajdujący się na głównym szlaku życia kulturalnego w PRL - komedii Ustinova (świetny przekład W. Komarnickiej i A. Marianowicza) wydaje mi się zapowiedzią nowego stylu. Zwłaszcza, iż teatr dał utworowi możliwie najlepszą oprawę: reżyserię Ludwika René, scenografię Jana Kosińskiego, obsadę, w której widzimy Szaflarską, Łuczycką, Niemirską, Szczepkowskiego, Voita, Strasburgera... Nie jestem przekonany, czy koncepcja reżyserska i scenograficzna poszły we właściwym kierunku. Być może, po latach poniechania wszelkich prób w tej dziedzinie chodziło o prezentację niemal archiwalną. Osobiście wolałbym styl ostrej groteski, styl parodiujący chwyty "teatru Papy", podkreślający dystans wobec postaci, nie zaś wiarę, że komediowi bohaterowie Ustinova przeżywają coś serio. W podobnym stylu przeprowadzili swe role M. Niemirska i K. Strasburger, któremu nawet pobyt w filmie reż. Kuźmińskiego nie był w stanie zaszkodzić. Po premierze w Dramatycznym czekamy. "Kto się odważy, kto się odważy jeszcze raz..."